Jakub Pawelski, LiveKid: Późno. Jak popatrzymy na tych wszystkich ikonicznych ludzi typu Mark Zuckerberg, Sergey Brin, Bill Gates itd., to zaczynali programować, jak mieli 8, 9, góra 13 lat. Ja do 16. roku życia nie miałem z tym nic wspólnego. Rozumiem, że z perspektywy wyboru drogi zawodowej przez młodego człowieka 16 lat to jest jakby ciągle wcześnie. Ale benchmarkując się na tle typowego programisty, takiego, który potem zakłada dużą firmę, to za programowanie wziąłem się późno. Ale szybko poszło.
– Skończyłem poprzedni etap w życiu, czyli sport. Grałem w siatkówkę. I coś trzeba było z życiem dalej zrobić.
– Nie. To był taki moment, że trzeba było wybrać, czy idzie się do normalnej szkoły średniej, czy typowo sportowej, gdzie ta nauka jest bardziej formalna niż faktyczna i mniej poważnie traktowana. Innymi słowy, pytanie brzmiało, czy stawiam na to, że się wyżywię z tej siatkówki.
A jak grałem, to poważniejsze sukcesy miałem, ale w siatkówce plażowej. To egzotyczna sprawa, zarobki również były...
– Ale teraz spędzam sporą część roku w Barcelonie, więc trochę wracam do tego tematu. Hobbystycznie.
– Przyznaję, to jest przyjemne.
– Poszedłem do technikum teleinformatycznego. To jest paradoks, bo to wygląda jak taki klocek, który pasuje do układanki, a nie pasuje. Teleinformatyka a informatyka to jednak dwie różne rzeczy. Ja tam spawałem światłowody, układałem układy elektroniczne i tym podobne rzeczy. A programowanie było tylko narzędziem do tworzenia czegoś. Mnie zresztą programowanie samo w sobie nigdy nie rajcowało. To była taka forma ekspresji. Bo jeśli chciałem zrobić fajną aplikację, która działa, to trzeba było się już nauczyć pisania kodu.
– Miałem pełnoetatową pracę, więc trudno było to połączyć z bywaniem w szkole. Jestem bardzo wdzięczny mojemu technikum, że było na tyle elastyczne, że mogłem to tak połączyć.
– Nie. Mała firma, software house, który miał jednego głównego klienta, więc w rzeczywistości było to wyoutsourcowane R&D firmy ze Stanów…
– Pracowaliśmy dla Appetize, start-upu ze Stanów zajmującego się oprogramowaniem dla restauracji i płatnościami, który zresztą został już sprzedany. Na szczęście praca była częściowo w godzinach dopasowanych do Los Angeles, więc dało się to jakoś godzić z tym, żebym był w szkole choć kilka razy w tygodniu.
– Tydzień po maturze mnie już nie było. Trudno mi się wypowiadać merytorycznie o wartości wyższego wykształcenia, bo go nie mam, ale może byłbym lepszym programistą, gdybym je uzyskał?
– Wierzę, że tak jak się nie da zrobić ładnej sylwetki w trzy tygodnie, tak samo nie da się zostać świetnym programistą w sześć miesięcy. To jest fach jak każdy inny i oczywiście wymaga jakichś tam podstaw, które zdobywa się jednak przez dłuższy czas.
Choć, oczywiście, niektórzy są bardziej utalentowani, niektórzy mniej.
Są też ludzie, którzy ten okres nauki mają bardziej intensywny. Mam taki problem w życiu, że nie za bardzo umiem w umiar, więc jak czymś się zajmuję, to się w pełni zanurzam. To jest pewnie mało spójne z modelem, który panuje teraz w Europie, bo my jednak wolimy work-life balance. Natomiast uważam, że jeżeli chce się być w czymś bardzo dobrym łamane przez wybitnym, generalnie ponadprzeciętnym, to nie ma darmowych obiadów. To zawsze musi wynikać z czegoś. I niezależnie od talentu konieczne są zaangażowanie i ciężka praca.
– Generalizacja zawsze prowadzi do tego, że kogoś skrzywdzimy. Moje pokolenie jest powszechnie uznawane za leniwe albo sceptyczne co do ciężkiej pracy. Ja tak nie uważam. Zatrudniamy sporą część mojej generacji.
– O tym mówię. Faktycznie może taka pozytywna chciwość zawodowa młodych ludzi względem np. pokolenia moich rodziców jest już mniejsza.
Wtedy był zryw społeczny, żeby coś sobie udowodnić, zbudować, czegoś się dorobić.
Teraz tego jest trochę mniej. Ale ja się nigdy masą i średnią nie przejmowałem. I myślę, że tych ludzi, którym się chce, jest ciągle bardzo dużo.
– To jest bardzo indywidualna kwestia. Wiem, Ameryki tym nie odkryłem. Pytanie: czy ktoś musi? Teraz nie pracuję już 17 godzin, bo to byłoby bezproduktywne.
Natomiast wtedy miałem do pogodzenia różne interesy. Musiałem zarobić pieniądze, za które będę mógł stworzyć własną firmę. I to zajmowało osiem godzin. Musiałem pracować nad swoją firmą. I kolejne osiem godzin było bazą, od której wychodzimy. Jak miałem jeszcze szkołę, to dzień pracy wydłużał się pewnie do wspomnianych 17 godzin.
Czy warto? Dzisiaj bym pewnie powiedział, że nie. Ale czy miałem wybór, jeżeli chciałem zrealizować swoje dążenia? Nie. Gdybym miał dużo pieniędzy albo umiałbym lepiej rozwijać firmę, czyli popełniałbym mniej błędów, to mógłbym pewnie to skompresować i pracować mniej. Ale nie miałem i nie potrafiłem.
– Czym jest to wspominane przez wszystkich "życie"? Poza moją firmą i najbliższymi, bo nie widziałem jeszcze.
Zaczynanie tak wcześnie ma plusy. Jestem absolutnie ostatnią osobą, która mówi, że tylko młodzi ludzie powinni zakładać biznesy. Nie chodzi mi o to, że jak ktoś ma 40, 50, 60 lat, to jest zły moment na coś. Absolutnie nie. Ale bycie nastolatkiem czy 20-latkiem, który zakłada firmę, wiele ułatwia.
Nie masz realnie nic do stracenia. Jak już odchodziłem z tego duńskiego banku, z takiej względnej stabilizacji, kalkulowałem: jakie jest ryzyko? Jaki jest najgorszy plan? Stracę dwa-trzy lata życia. Za trzy lata będę miał 22 lata, zero złotych na koncie, nie będę miał studiów i wrócę do pracy jako programista. OK. Akceptuję to.
Żyjemy w superuprzywilejowanym miejscu na świecie, gdzie jeżeli tylko nie jest się chorym człowiekiem i się chce, to głód i bezdomność nam nie grożą. Więc jak tylko wyzerujemy oczekiwania – co jest trudne, bo jak się wejdzie na jakąś stopę życia, to trudno się schodzi w dół – to ten worst case scenario już nie jest taki istotny.
– …gdybym miał dwójkę dzieci, żonę, która nie pracuje, odpowiedzialność za tych ludzi, kredyty i inne zobowiązania, to wymaga już naprawdę wiary i ułańskiej fantazji, żeby "pójść na swoje".
– Pewnie przez to, że zajmowałem się sportem, mam wgraną jakąś tam etykę pracy. Czy to wymaga dyscypliny? Tak. Jak z treningiem. Codziennie wstajesz, ale nie idziesz na boisko, tylko przed komputer. Natomiast czy to wymaga heroicznej dyscypliny z mojej strony? Nie.
Ludziom się czasami wydaje, że ja się jakoś poświęcam, że „opuściłeś te imprezy i odpuściłeś luźne życie" i tak dalej. To nigdy nie był taki dylemat. To, co robię, to jest to, co chciałem robić. Nie było walki wewnętrznej, że chciałbym pójść na piwko z kumplami albo pójść sobie pograć na wiolonczeli, ale no niestety, muszę iść do pracy i robić ten kod. Nie było przekonywania siebie na siłę, że to jest mądry wybór.
– Nie jestem odporny na stres w jednostkowych sytuacjach pełnych napięcia. Jak choćby ważne mecze.
Pewnie mógłbym usiąść koło jakiejś gwiazdy wielkiego formatu, jak Robert Lewandowski, i zapytać: stary, ale jak to się dzieje, że ty wychodzisz na ten stadion, 50 czy 70 tysięcy ludzi na trybunach, wiesz, że w kraju 10 milionów siedzi i patrzy w telewizor, a ty wytrzymujesz ten stres i w ogóle jesteś w stanie z pełną determinacją wykonać ten ruch, który, owszem, niby trenowałeś tysiące razy na treningu, ale jednak, jak? Mnie by drżały nogi.
Takie pytanie może być jednak mocno daremne. Bo tej klasy sportowiec może w ogóle nie mieć tego problemu. Być może Robert Lewandowski nie musi tego przepracowywać, radzić sobie z tym. On po prostu wychodzi, nie słyszy tych ludzi, jak strzela bramkę.
Tak jak ja nie miałem problemu z wyrzeczeniami, bo to dla mnie nie były wyrzeczenia. Dzięki czemu mam jakieś tam predyspozycje, żeby coś osiągnąć. Mniejsze, większe, ale mam.
– OK, to inaczej: współczuję ludziom, którzy myśląc o rozwoju swojej – duże słowo – kariery zawodowej, muszą myśleć, że to jest coś za coś, że tak krwawią. Na ich miejscu bym się zastanowił, czy to w ogóle jest dobry kierunek. Bo przeżyć życie z poczuciem, że tyle się straciło, to chyba nie jest dobry pomysł.
– Tak. Były prezes Intela Andrew Grove napisał książkę zatytułowaną „Tylko paranoicy przetrwają". Uważam, że w tym jest dużo prawdy, takiej biznesowej. Mam osobowość w tym sensie paranoiczną, że zawsze staram się myśleć trzy zakręty do przodu, dwa black swan events do przodu i tak dalej. Nie jestem lekkoduchem. Nie potrafię nim być.
– Nie. Stworzyliśmy produkt, żeby ułatwić pracę i życie wychowawcom w przedszkolu, zarządzającym przedszkolami, żłobkami. Dostarczamy produkt, który faktycznie tę obietnice spełnia. Ogranicza ilość czasu, który jest potrzebny na te czynności i ułatwia je. Dostajemy od nich za to pieniądze. To jest bardzo higieniczna relacja.
– Na samym początku nie było żadnej dużej strategii biznesowej. Po prostu moja mama prowadziła żłobek. Między żłobkiem a przedszkolem nie ma dużej różnicy, a między przedszkolem a szkołą już jest, i to spora. Choćby dlatego, że musielibyśmy mieć czwarty typ użytkownika naszej aplikacji, czyli dziecko. Bo w szkole każde dziecko ma dostęp do swojego Librusa.
Poza tym nie jest tajemnicą, że rynek szkolny jest już rozdany. I w dużej mierze publiczny, podlega przetargom itd. My sprzedajemy swoją aplikację do prywatnych przedszkoli i żłobków. Bez przetargów. Ładnie, po biznesowemu mówiąc: charakter rynku szkolnego nie jest dopasowany do naszego modelu sprzedaży.
– W Polsce? Zdecydowanie. Mamy lekko ponad 20 proc. rynku żłobków i przedszkoli prywatnych. Cała konkurencja razem wzięta pewnie ma drugie tyle. Natomiast przychodowo mają mniej. Mimo że wszyscy razem mają podobny udział w rynku, to jest to kilka razy mniejsza skala biznesu.
– Nie działamy w biznesie deeptechowym, opartym na jakichś patentach. Czy jest jakaś jedna rzecz, którą my mamy, a oni nie, i to powoduje, że klienci nas wybierają? Pewnie mógłbym dzisiaj wymienić ze trzy funkcje naszej aplikacji. Ale za dwa kwartały zostaną one skopiowane, co zresztą uznajemy za komplement.
Tak naprawdę duża część naszego biznesu nie polega na tworzeniu oprogramowania gdzieś tam w piwnicy programistycznej, tylko na jego wdrażaniu do istniejących organizacji, czyli do przedszkoli, żłobków. Gdzie często kadra jest w bardzo różnym wieku, gdzie są bardzo różne wyzwania technologiczne, słaby internet, niedobór smartfonów, tabletów itd.
Moim zdaniem potrafimy sprawić, żeby klient nie tylko kupił od nas aplikację, ale był z niej zadowolony, wiedział, jak jej używać, i żeby ona zawsze odpowiadała jego oczekiwaniom.
To jest trudne. Chodzi o zmiany ludzkich nawyków, zmiany przyzwyczajeń kultywowanych na przykład przez 20 lat. To wymaga dużej opieki. A my ją dajemy.
– Rozwój hiszpańskiej części biznesu i przejęcie firmy Dinantia, oczywiście.
– Po pierwsze, żeby była jasność pod kątem rezydencji podatkowej, ja tam przebywam, ale nie jestem cały czas. Jestem polskim rezydentem podatkowym.
A przebywam dlatego, że są duże różnice kulturowe. Zatrudniamy Polaków, Meksykanów, Hiszpanów, Katalończyków...
– To są bardzo różne kultury. I ktoś musi to naprawdę zrozumieć, żeby móc dopasować działania marketingowe, sprzedażowe, produktowe w jednej firmie.
– Zanim zrobiliśmy przejęcie Dinantia, jeździłem do Hiszpanii rozmawiać z poprzednimi właścicielami. Ale wpierw spędziłem trochę czasu, rozmawiając z polskimi przedsiębiorcami, którzy robili tam akwizycję na temat tego, w jaki sposób prowadzić taką transakcję, żeby to było dla drugiej strony komfortowe.
– My jesteśmy bardzo bezpośredni jako Polacy. I według nas to jest dobra cecha. Ja lubię być bezpośredni, ale dla niektórych Hiszpanów to może być niekulturalne.
– Tak jak mówię, różnice kulturowe. Przyjście na spotkanie, na lunch, zaczęcie od razu rozmowy o biznesie – tam jest niegrzeczne.
Na pierwszej kolacji z poprzednimi właścicielami najpierw była godzina rozmowy o polityce, sztuce i muzyce, potem godzina rozmowy o podejściu do życia, prowadzeniu biznesu itd. A potem dopiero „OK, to teraz wiemy, po co przyjechałeś, chcesz nas kupić, pogadajmy o transakcji". I to jest tam OK. Oni w ten sposób okazują szacunek. Chcą spędzić z tobą czas, są bardzo relacyjnymi osobami. W porównaniu z nimi jesteśmy trochę bardziej transakcyjni. A w Polsce hiszpańskie podejście może być traktowane przez kogoś jako...
– Bardzo doceniam, jak ktoś jest zwięzły, konkretny, szanuje mój czas i nie robimy 20-minutowego small talku o pogodzie. Tam to podejście jest trochę dzikie, trochę brutalne i niesubtelne.
– Mam brodę, i po to ona jest, że coś tam lat dodaje. Do zakończenia transakcji nie wiedzieli, że jestem pewnie w wieku ich dzieci. Jeden z poprzednich właścicieli Cristián miał 50 lat, a drugi współwłaściciel – 58 lat, więc faktycznie trochę nas dzieliło. Ale prowadziliśmy takie same biznesy, a to łączy. Po pierwszych negocjacjach zaprosiłem ich od razu do Krakowa, żeby zobaczyli nasz zespół, biuro, jak pracujemy. I myślę, że bardziej myśleli o nas w perspektywie naszych wyników i skali biznesu, a nie tego, kto ma co wpisane w metrykę.
– Oprócz różnic kulturowych są też takie wynikające z, nazwijmy to, uwarunkowań lokalnych.
W Meksyku jest duży problem z mafią, kartelami narkotykowymi. Nasz zespół sprzedażowy dzwonił do przedszkoli i ponad połowa z nich nie odbierała telefonów. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi, czy mamy może złą bazę danych? Okazało się, że w Meksyku nie odbiera się nieznajomych telefonów.
– Bo możesz usłyszeć coś, czego wcale nie chcesz usłyszeć. I jak ktoś nie zna tej specyfiki, to będzie siedział w Polsce i się denerwował: dlaczego nie odbierają? I poganiał ludzi.
A można wyjść ze swojej dziupli na kolację z Meksykanami i porozmawiać z nimi, dlaczego tak jest. I wtedy się dowiesz, że "no wiesz, ja bym też nie odebrał takiego telefonu, bo to nie jest moja żona, nie jest moja mama, przyjaciele. Może być ktoś fajny, ale jest duża szansa, że tam padnie coś strasznego".
A druga różnica między Polską a Meksykiem jest już produktowa. Tam jest też duży problem z porwaniami dzieci. W naszej aplikacji wychowawcy zaznaczają godziny przyjścia i wyjścia dziecka z placówki. I tyle. Natomiast w Meksyku jest potrzeba, żeby można było zaznaczyć wejście do autobusu, wyjście z autobusu, wejście do przedszkola, wyjście z przedszkola i jeszcze kto odebrał dziecko.
Przez maila się człowiek tego nie dowie.
– Nie płaci. Pewnie tego nie docenia (śmiech). Żłobek ciągle działa i działa dobrze. Zapraszam, ekoŻłobek w Rząsce.
– Nie. Dopiero jak będę miał dzieci. Wtedy to ma sens. Ale na razie nie chcę tworzyć konkurencji mamie.
LiveKid to żłobek/przedszkole w smartfonie. Firma działa na czterech rynkach – w Polsce, Hiszpanii, Niemczech oraz w Meksyku. Zagraniczne rynki generują już prawie 1/3 przychodów.
Obecnie LiveKid ma w swoim portfolio 3000 placówek edukacyjnych i 300 000 aktywnych użytkowników (rodziców). Wolumen procesowanych przez spółkę płatności przekracza obecnie pół miliarda złotych w skali roku.
Wszystkie komentarze
Zastanawiam sie cały czas.
Jak już wszyscy pootwierają firmy informatyczne, to kto będzie piekł chleb, naprawial auta, czy nawet produkował meble ?
Nie wszyscy pootwierają firmy informatyczne. Nie każdy to umie.
Nie każdy umie piec dobry chleb, dobrze naprawic auto, czy pokierować produkcją mebli.
A jednak są tacy co to robią, ale Wyborcza o nich nie napisze. Nie są "trendy".
I nie płacą za artykuły o nich.
Po pierwsze artykuł nie jest promocją. Zgodnie z prawem, jeśli Wyborcza dostała za niego kasę, powinna jako taki go oznaczyć. Banerów firmy w innych miejscach na stronie nie widzę, więc barteru też nie było.
Po drugie, to jest przykład historii sukcesu. Są o takich tematach pisane książki, są też pisane artykuły. Nie widzę powodu do jakiegoś wielkiego wzburzenia...
Roboty
Jak ja miałem 17 lat to najbardziej wyrafinowaną "aplikacją" w mojej Nokii był "snejk" a trykordery ze Star Treka wyglądały jak technologia przyszłości, dzisiaj można tylko łzę można uronić jaki to piękny retrofuturyzm.
Umówmy się, każdy kto ma ileśtam lat na karku wie, że sukces w dużej mierze wynika po prostu z "bycia w konkretnym miejscu i w konkretnym czasie".
Ja mialem 17 lat, to budowalem swoja pierwszą lotnię.
A były to lata siedemdziesiąte.
Jest nazwa firmy, jest produkt.
Mało tego, jest z nazwy wymieniony żłobek jego mamy.
I jeszcze jedno.W roku 1986, w wieku 29 lat, otworzyłem swoją firmę.
Mialem pomieszczenie 20 m2, dwie przedwojenne maszyny stolarskie po ojcu, brak kasy na start, stare auto, dużo chęci i samozaparcia. Bedąc elektronikiem z wyksztalcenia, zaczynałem pracę w drewnie.
Dzisiaj nadal prowadzę swoj warsztat, sprzedając mebelki od 30 lat wyłącznie w Unii.
Czy wiesz ile czasu i nerwów kosztowalo wtedy otwarcie jakiejkolwiek dzialalności ?
Czy wiesz, że żeby dostać "zezwolenie na prowadzenie dzialalnosci" musiales najpierw zwolnić sie z państwowej firmy, a dopiero potem dostaleś dokument do ręki.
Nie załapałem Twoich przebijających się w wypowiedzi pretensji. Żal Ci, że inni nie borykają się z podobnymi do Twoich problemami? Czy mamy wszyscy zacząć produkować mebelki?
Co potwierdza słowa gościa, że dużo trudniej jest nawet teraz założyć firmę w starszym wieku, bo masz dużo więcej do stracenia.
Samo "bycie w konkretnym miejscu i w konkretnym czasie" nic nie zapewnia, trzeba jeszcze mieć dobry pomysł i potrafić wcielić go w życie.
Smętny los wielu polskich obywateli szlifujących paryskie czy nowojorskie bruki jest tego doskonałym dowodem.
Jakos tak zupelnie przypadkiem, nagle zaczęły mi sie pojawiać reklamy LiveKidd
Na Wyborczej, czy w ogóle? Bo to w sumie ciekawe :)
Nie, w ogóle.
Mechanizm moze byc taki.
Przeczytales artykuł z nazwą firmy.
Wrzuciłes ta nazwe do google.
I po ciasteczkach masz zalew reklam tej firmy na dowolnym portalu.
O to głównie w takich artykułach chodzi. Dlatego zapisałem : artykuł promocyjny.
Wyczyść kesza :D
Jak ja miałem 17 lat to sadziłem na nadrzecznych bagnach swoje pierwsze fotoperiodyczne regulary na indoor, zupełnie nie na nasz klimat. Ale nauka nie poszła w las ;)
Krótko po nauczeniu się czytać i pisać można już przepisywać fragmenty kodu z książki do komputera i patrzeć co się dzieje. A później coś zmienić i zobaczyć co się stanie. Nie przekracza zdolności poznawczych takiego powiedzmy 6-latka. Wiem co mówię :).
to nie bajki, to genialne dzieci, które miały odpowiednie możliwości (np. Gates dostęp do komputera na pobliskiej super uczelni), teraz rządzą światem
Dzieci czytających i piszących w wieku 4 czy 5 lat naprawdę nie jest mało. Czytanie czegoś innego niż bajki dla siebie w wieku lat 6 to nic niesamowitego. Sam zacząłem programować w wieku 10 lat, czytałem o tym odkąd miałem 8 lat (od pierwszego numeru Bajtka), ale rodziców nie było stać na komputer, a może nie wierzyli że warto, w każdym razie nie miałem dostępu. W wieku 10 lat zacząłem coś programować w domu kultury (nie mogłem wcześniej bo mieszkałem na wsi i nie miałem jak dojechać, jak skończyłem 10 lat to rodzice pozwolili mi dojeżdżać samemu na zajęcia), a w wieku 11 lat dostałem Atari - trudno to nawet komputerem nazwać, ale Basica się nauczyłem i trochę assemblera. Potem PC, Turbo Pascal i już poszło z górki.
A wcale jakiś wybitny nie jestem - nigdy nie miałem zacięcia do biznesu ani przykładu w rodzinie, więc nie mam firm tylko całe życie pracuję dla kogoś - ale dobrze żyć z tego mi się udaje.
Mój syn zaczął programować w V klasie, od matury ma małą firmę IT.
Z tym sukcesem Bila G. to ostrożnie, bo gdyby jego mama nie była koleżanką szkolną ówczesnego prezesa IBM, to nie jest takie pewne, że zrobiłby taki świetny interes z DOS'em.
No niby tak, tylko że to taka internetowa historia milion razy powtarzana. Tylu managerów IT ma dzieci, a jakoś te dzieci takich karier jak Bill nie robią, pomimo tego że mogą. Więc trochę przypadku i szczęścia Bill miał w życiu, ale musiał też na to zapracować. Jeśli dzisiaj twoja mama będzie koleżanką np. prezesa Comarchu, to wykorzystasz tę szansę i za 20 lat będziesz najbogatszym Polakiem? To takie proste jest?
Ułożenie skryptu np. w Scratch JR. ogarniają bez problemu pięciolatki.
A jakie nieprawdopodobne rzeczy potrafią zrobić z pętli, warunku, i wykrywania zderzenia obiektów... Nie w sensie złożoności, ale np. tworzą fabuły, opowiadają historie. Wyobraźnia dziecka nie zna ograniczeń :)
I to dwa w jednym.
Promocja firmy informatycznej , oraz żłobka, bo jest na końcu wymieniony z nazwy.
A jednak za dużo o nich się nie pisze. Zamiast krytykować, możesz wymienić kilka z tej listy wielu, to może ludziki z Wyborczej też o nich napiszą...
Myślę, że w PL nie ma problemu z popytem na miejsca w żłobkach ;)
Problemu z popytem nie ma, ale to jest prywatny żłobek z opłata 2-2,5 tys/m-c.
No i? To, że publiczne żłobki nie kupią oprogramowania, powinno być zmartwieniem firmy je sprzedającej. Czemu ty się tym zadręczasz?
I myślisz, że prywatne też nie są pełne? Mama tego gościa klepie od lat biedę z tym swoim żłobkiem i dopiero teraz, dzięki temu, że on osiągnął jakiś sukces i napisano o tym w Wyborczej, to ona się odkuje? ;)
Opowiada o tym, że można tak żyć jako nastolatek. Gdy miał normalną robotę, zaczynał swoją firmę, i jeszcze szkołę. Nie wiem czy to jakoś mocno śmieszne. W każdym razie nie ma nic w tekście, że teraz nadal tak ma...
Strach pomyśleć do czego by doszedł jakby pracował po 18 godzin...
Nieee, raczej nie owija w bawełnę mówiąc o swoich słabych jak i mocnych stronach, wydaje się być całkiem spoko, sodówka do głowy nie uderzyła.
to nie tak. Wiele osob ciezko pracuje, wiele osob jest ponadprzecietnych. Ale wybijaja sie nieliczni. Troche jak z piosenkarzami - trzeba miec glos, talent i duzo szczescia polegajacego na tym, ze bylo sie w odpowiednim miejscu i czasie.
No i? A Pan Jakub to miał niby dużo szczęścia, bo co? Urodził się w małej miejscowości pod Krakowem? Nie skończył studiów? Bo mama miała żłobek? Cieżko pracował i z tych teoretycznie żadnych przewag stworzył fajną firmę. Brawo i tyle!
jestem roznosicielem mleka i robię to perfekcyjnie, ciężko pracując. Robię to od 15 lat, nigdy nie stłukłem żadnej butelki, a mleko, które dostarczałem, przewoziłem w odpowiedniej temperaturze. Do moich klientów mleko trafiało zawsze na czas i zawsze świeże. Skrupulatnie odbierałem od moich klientów opakowania po mleku , wyparzałem je, bo tak mówiła umowa z mleczarnią. Te butelki dostarczałem wieczorem do mleczarni i odbierałem mleko dla swoich klientów, żeby rano dostarczyć je pod drzwi. Miałem około 5-6 godzin na sen.
Widzisz tu jakąś szansę na rozwój?
...ja bym widział ale może mam za mało danych aby realnie ocenić konkretną sytuację
Bądź pozytywny, uwierz w siebie, odnieś sukces i miej dzisiaj wspaniały dzień! :D Copyright by Krzysiek Król
W tej branży nie dostaniesz pracy po znajomości
Żeby sprzedać swój produkt powiedziałby nawet 15...
Bez problemu. Strony internetowe, czy inne oprogramowanie już wtedy było tworzone a rąk do pracy niewiele... Nie twierdzę, że zarabiał krocie, ale sam fakt dostania pracy po roku zabawy z kodem nie jest dla mnie jakiś podejrzany, żeby układów się doszukiwać...
znam 18 latka co prowadzil baze danych anonsow a nam na osiedlu stawial serwery, zaden z najwiekszych programistow nie skonczyl studiow. na zachodzie na dyplomy to patrza moze w bankach i instytucjach finansowych, w firmach informatycznych od zawsze panowalo 'show me what you've got'. siadasz, rozmawiasz, daja ci jakies zadanie albo robote na tydzien i po tygodniu juz wiedza czy sie znasz czy nie. dyplomy i certyfikaty nikogo nie obchodza. oczywiscie sa wyjatki, ale raczej ktos bedzie sie interesowal np czy masz dyplom z matmy jak beda potrzebowali kogos do analiz czy statystyk, czy astrofizyki jak bedziesz szedl do nasa, czy fizyki molekularnej jak do lab. programowanie wbrew pozorom to nie jest rocket science, przynajmniej takie przecietne. optymalizacja to juz jest inna szkola jazdy.
Skoro matka prowadzi żłobek - z pewnością nie są krezusami.
Ciekawe jest skupianie się przez większość komentujących na innych aspektach niż to że facet miał pomysł, pasję - i był skłonny poświęcić swój młodzieńczy czas na naukę i pracę bo to mu po prostu sprawiało przyjemność.
Znajomy po wyjechaniu na zachód jak szukał pracy to pokazał w internecie które strony napisał. Dostał pracę od ręki. Ze szkół miał ukończoną zawodówkę a informatyką zaczął się zajmować hobbystycznie.
Bo to pasuje do skomuszałego światopoglądu czytelników GW. Chłop do czegoś doszedł, więc na pewno "po znajomości". I tak dobrze, że jeszcze nie dzielą sie na forum jego majątkiem.
tworzenie aplikacji przeglądarkowych nie jest żadnym programowaniem. I żaden z tych cudownych dzieciaków nie zbuduje kodu który wymaga zbudowania algorytmu obliczającego skomplikowane równania na liczbach zespolonych, zoptymalizowanego do obróbki 'live' sygnałów radarowych przy najmniejszym obciążeniu maszyny. Takie rzeczy to musi zrobić programista, który nie tylko zaliczył analizę matematyczną, ale zaliczył na 5 i do tego ma w małym palcu fizykę.
To co zrobił opisany młodzieniec, to tylko właściwe wejście w niszę - jego oprogramowanie jest proste jak cep.