Sebastian Ogórek, Wyborcza.biz: Czym zajmuje się Ailleron?
Rafał Styczeń, prezes i założyciel firmy Ailleron: Tworzymy aplikacje i systemy, głównie dla firm z branży finansowej. Nasze programy działają w 40 krajach, obsługują 300 mln klientów. Rocznie generuje nam to ok. 450 mln przychodów.
Niezły biznes. Perspektywiczny?
- Bankowość jest fantastyczna pod tym względem, bo szybko wdraża najnowocześniejsze rozwiązania. I jak już przyzwyczailiśmy się, że przelew zrobimy zdalnie, że lokatę na aplikacji założymy, tak te trudniejsze produkty, np. kredyty hipoteczne, dotąd były jednak mocno "papierowe". To także się jednak zmienia, a dla nas to szansa na tworzenie nowego oprogramowania. Zamiast przynosić do banku te wyceny, zaświadczenia, dokumenty, można przecież to zautomatyzować.
Bank zyskuje czas, klient też, bo może rozmawiać z tym doradcą np. na połączeniu wideo, dokumenty nie przepadają, jak go gdzieś przełączą, to nie musi całej rozmowy zaczynać od nowa.
Łatwo dość konserwatywnie nastawionym zazwyczaj bankom sprzedać takie innowacje?
- Jakby było łatwo, to takich firm jak moja byłoby znacznie więcej (śmiech). Problemem nie jest jednak konserwatyzm banków, one potrafią liczyć i jak widzą zysk, to się dostosowują. Trudno im czasem taki produkt sprzedać, bo on musi być ekstremalnie dobry. Tu nie ma miejsca na błędy. A to oznacza, że proces powstawania takiej usługi kosztuje. Druga kwestia: trzeba mieć zaufanie tych banków. I w Polsce my je mamy, budowaliśmy tę wiarygodność przez lata. Ale jak chcemy wejść na rynek w Singapurze czy Europie Zachodniej? Tu praca do wykonania jest trzy razy cięższa.
To jak się bank z Singapuru przekonuje do firmy IT z Polski?
Prosto: trzeba jeździć, rozmawiać, pokazywać, opowiadać. I jeszcze raz: jeździć, mówić, robić prezentacje. Innego wyjścia nie ma. My mieliśmy akurat, wchodząc na tamten rynek, jeden z najlepszych produktów na świecie i to w idealnym momencie. Mieliśmy co pokazywać. Na przykład CitiBank w Singapurze znał nasz produkt, bo podlegał pod niego także polski oddział. Oni wprost powiedzieli, jeszcze przed negocjacjami cenowymi, że chcą nasz produkt.
Czyli też przez kontakt…
- Tak, tu było łatwiej. Z innymi bankami to jest wieczne jeżdżenie i przekonywanie. W Polsce zakładałem Comarch, działałem w kilku innych firmach. Umówmy się: w branży bankowej znam już każdego albo przez kontakty każdego mogę poznać. A w innym kraju? Jestem obcym człowiekiem.
Czyli sprzedaje pan produkt pomagający sprzedawać w internecie, ale sam nie sprzedaje przez internet?
- Jak się ma coś, co kosztuje 100 tys. dolarów w górę, to nie ma opcji, by ktoś to kupił przez Teamsy. Trzeba jeździć.
Kwestie kulturowe mają tu znaczenie?
- Byłem kiedyś na urlopie w Hanoi. A akurat udało się ustawić na szybko dwa spotkania z wietnamskimi bankami. Umówmy się: na urlop nie bierze się garnituru. I zacząłem chodzić po tamtejszych sklepach w poszukiwaniu marynarki. Problem w tym, że ich XL to nasze M… Poszedłem więc w sportowych spodniach, w przymałej marynarce na spotkanie z takim wietnamskim odpowiednikiem naszego PKO.
Po drugiej stronie pani dyrektor państwowego banku, wszystko czerwone, komunistyczny sznyt, atmosfera straszna. Opowiadam o nas, wszystko przechodzi przez tłumacza, pani dyrektor coś odpowiada po wietnamsku, a ja pierwszy raz w życiu nie mam bladego pojęcia, o co chodzi.
Czy obraża, czy chwali.
- Nawet z intonacji nie jestem w stanie wywnioskować nic. Siedzę jednak grzecznie, zachowuję stoicki spokój, choć w środku się miesza we mnie śmiech i strach jednocześnie. Tę rozmowę na długo zapamiętam.
Często takie szoki kulturowe się zdarzają?
- W Japonii też zwykle jest ciekawie. Tam jest cały protokół takiego spotkania. Na przykład kwestia wizytówek. Dostać można ją od Japończyka tylko, jak jest zadowolony ze spotkania. Wówczas wręcza ją dwoma rękoma. Zawsze. Tu nie ma odstępstwa. I jeśli ty odpowiesz wręczeniem jedną ręką, to już biznesu nie zrobisz. To jest po prostu twój koniec.
A kwestia produktu? Jego jakości?
- To już Microsoft udowodnił Windowsem, że produkt nie musi być najlepszy, aby wygrać. Choć tak jak mówiłem: pomaga to czasem. Pamiętam, jak na jednym spotkaniu opowiadaliśmy bez przerwy przez kilka godzin, po drugiej stronie stołu kilku Japończyków i żaden nawet słowa nie powiedział, powieka żadnemu nie drgnęła.
Tylko siedzą nieruchomo i słuchają. W pewnym momencie na ekranie kolega na prezentacji miał slajd z bardzo dużą liczbą cyfr, danych. I dopiero wtedy wszyscy niemal na raz wydali takie głośne: "ooo" na znak zainteresowania.
W Polsce też mamy takie szoki kulturowe?
- Oczywiście. Kiedyś dla polskiego banku sprowadziliśmy ze Stanów byłego marines, doradcę biznesowego, świetnego mówcę, który dawał prelekcję. Przeleciał więc pół świata, produkował się strasznie, widać było, że się stara. Zakończył prezentację i pyta się w kuluarach jednej osoby, czy mu się podobało. Na co ten Polak odpowiada: "Not bad". Facet wyjeżdżał od nas z kraju załamany, że nic nie umie.
Wrócę jednak do produktu. Mówi pan, że macie najlepszy na świecie. Z czego to wynika?
- Z rewelacyjnych polskich programistów. I ja tu nie żartuję.
Polacy są w tym świetni. Jesteśmy więc wykorzystywani przez zachodnie korporacje do robienia dla nich. Ja jestem z Krakowa, to akurat na świecie już wszyscy wiedzą, że tu warto swoje centrum usług wspólnych otworzyć i korzystać z naszych informatyków.
To chyba dobrze?
- Nie do końca. Mamy bowiem tylko jeden problem: świetnie programujemy, ale nie wiemy, co pisać. I dlatego na nas się zarabia, a nie my zarabiamy. Świetnie programujemy, ale nie potrafimy wymyślić produktu, który tym kodem napiszemy.
To nasze braki kulturowe, których nie da się nadrobić nawet w dwie, trzy dekady. Dlatego innowacje powstają w Dolinie Krzemowej, a nie u nas. Tam oni doskonale orientują się, czego potrzebuje współczesne, nowoczesne społeczeństwo.
To kiedy to się zmieni?
- Musimy znać miejsce w szeregu. Jesteśmy w stanie w Polsce w większości przypadków wymyślić rozwiązania na nasz rynek, rzadko wychodzimy poza tę bańkę. To nie są żarty, że przeciętny Amerykanin nie rozróżnia "Poland" od "Holland".
Zainwestowanie u nas w coś 500 tys. złotych odpowiada wydaniu za Oceanem 50 mln dolarów. To jest ten sam poziom decyzyjny. Taka jest smutna prawda.
Nie znamy potrzeb zaawansowanego świata. Nie wymyślimy iPhone’a, bo nie mamy takiego rynku, kapitału, nie potrafimy wymyślić potrzeby posiadania takiej rzeczy. Co możemy z tym zrobić? Czekać.
Ale panu się udaje jednak coś wykreować?
- No tak, ale ja zatrudniam tylko i aż 1500 ludzi, mamy te kilkaset milionów przychodów. Oni nie pracują dla Google'a czy Microsoftu, tylko dla polskiej firmy. Tylko to jest jeden z nielicznych wyjątków. Większość naszych programistów robi to jednak jako podwykonawca.
My mamy 80 proc. przychodów z innych krajów, zarabiamy w twardej walucie, płacę ludziom najlepsze pensje w Krakowie, oni to wydają w tym mieście. Dziś programiści to nasza polska husaria XXI wieku. Ściągamy grubą kasę do Polski.
Uważam nawet, że jesteśmy pod tym względem szczęściarzami jako branża informatyczna. Zarabiamy dużo powyżej średniej, więc staram się swoich pracowników pobudzać do różnych aktywności, do działań charytatywnych czy społecznych.
Sam pracuję teraz nad programem stypendiów dedykowanym dla młodych zdolnych. Chcę nim objąć 200 osób. Jedyny warunek? Musi taka osoba być dobra z matematyki. Chcę jej dać pracę, wyszkolić, zapłacić za okres nauki. Jak będzie chciała dalej u mnie pracować - super. Nie? Niech idzie w świat, tworzy dalej ten ekosystem.
A pan coś jeszcze wewnętrznie musi? Sprawia pan wrażenie wyluzowanego, zadowolonego, bez kompleksów.
- Czy ja coś jeszcze muszę? Pewnie! Muszę pilnować córki 13-letniej, żeby cały czas się nie uczyła.
Słucham?
- Żeby miała swoje pasje, znajomych. Ja nie potrzebuję już więcej pieniędzy do życia, moje dzieci też.
Mam dom, samochód, jachtu nie chcę, samolot mały już mam, sam go pilotuję. To czego chcieć więcej? Chciałbym jeszcze Australię lub Afrykę zwiedzić swoim samolotem, wylądować gdzieś w buszu.
Syn kończy uczelnię w połowie roku, to kupimy jeepa i pojedziemy na południe Ameryki. Celem jest Kolumbia, ale zobaczymy, gdzie się uda dojechać.
To można być prezesem spółki wycenianej na kilkaset milionów złotych i wyjechać sobie na miesiąc?
- Jak biznes jest dobry, to chyba przez miesiąc się utrzyma? Mieszkałem dwa lata w Kalifornii i stamtąd zarządzałem. Wstawałem o czwartej rano tamtego czasu, do 12 byłem już po pracy. Organizacja musiała się przyzwyczaić, że mnie nie ma po 17 czasu polskiego. Zresztą ja już dziś i tak pracuję strategicznie. Staram się więc work-life balance utrzymywać.
Mam czwórkę dzieci, z czego trójka jest już samodzielna. Studiują na świecie. Syn kończy tę inżynierię w Kalifornii i wraca do Polski. Po co? Chce otworzyć swój garaż, a w nim restaurować stare samochody. Super, co nie? Druga córka skończyła neurologię, została w Anglii. Nigdy bym nie chciał, aby zostali przedsiębiorcami.
Dlaczego?
- A po co im ten stres?
Pan wygląda na wyluzowanego. Rzadko który biznesmen tak się otwiera, a wiem, co mówię, trochę rozmów z nimi przeprowadziłem.
- To na zewnątrz. W środku to ja nie mogę przestać biegać, zatrzymać się, ciągle mnie nosi. I to nie zawsze jest dobre. W zeszłym roku na szczęście złamałem nogę w Sylwestra.
Na szczęście?
- Tak, zresztą uważam że mam go bardzo dużo w życiu. Tu mówię o szczęściu, bo musiałem się zatrzymać przez to złamanie, nie mogłem prowadzić tylu projektów, jeździć na skiturach, które uwielbiam, latać samolotem itd. To dobry czas, by w moim wieku przez to, że mam tę kulę, choć na chwilę zwolnić.
Rafał Styczeń jest założycielem i prezesem firmy Ailleron notowanej na warszawskiej GPW. Spółka produkuje rozwiązania IT w modelu chmurowym i z wykorzystaniem AI dla banków z całego świata. 85 proc. przychodów firmy pochodzi spoza Polski. Jest pilotem, wspinaczem i himalaistą. W konkursie EY Przedsiębiorca Roku startuje w kategorii Nowe Technologie / Innowacyjność.
Wszystkie komentarze
Twoje tezy nie mają wiele wspólnego z prawdziwą historią. Nie byłoby tylu nieprawdopodobnych zwycięstw, gdyby polskie wojska je odnoszące walczyły w ten sposób.
Może jakiś argument na inteligencję polityczną ciężkozbrojnych?
Takie wrażenie "husarii z pochylonymi kopiami" sprawiają czasem zagraniczne firmy, które otwierają w Polsce oddziały, zatrudniają ludzi i zasypują projekty w opłakanym stanie tymi słynnymi Polakami, święcie wierząc, że tym ruchem rozwiążą wszystkie swoje problemy...
A ci siedzą w amerykańskim Microsofcie czy niemieckim SAPie.
A jeśli programista pracuje dla fimy przemysłowej czy usługowej (np. bankowość) to w takiej firmie decyduje użytkownik czyli biznes, programista jest tylko dla nich personelem pomocniczym, bez wpływu na ważne decyzje i bez dostępu do najlepszej kasy.
umówmy się, jest kosztem :)
Głupie porównanie. Architekt niekoniecznie zarabia lepiej niż murarz, a designer oprogramowania to już prawie na pewno zarabia gorzej niż programista na wysokim stanowisku. Ten, kto spija śmietankę, to właściciel firmy, która końcowy produkt sprzedaje klientom.
nie nie, to zupełnie nie tak :) obecnie systemy informatyczne, mają potężne, złożone architektury, które są projektowane właśnie przez architektów. W dużym skrócie i uproszczeniu, to oni podejmują decyzje dotyczące wykorzystywanych technologii, rozwiązań i standardów technicznych trzymanych w projekcie. Designerzy to są obecnie chyba tylko od UXa, ale to zupełnie inna rola. Software Architect, czy Solution Architect to jedne z najlepiej opłacanych obecnie stanowisk w IT.
Te historie to chyba sprzed 20 lat. W erze microservice, agile itd. architekta, to można zobaczyć w pracującym zabytkowo korpo. Dzisiaj soft jest generalnie projektowany przez deweloperów, z decyzyjnością zwykle na poziomie lidera zespołu i ewentualnymi uzgodnieniami co do ważniejszych decyzji wyżej.
Czasy, kiedy architekt projektował, a programista implementował, to zniknęły razem z waterfallem, bo to po prostu kiepsko działa.
A już twierdzenie, że programista to "murarz", jest raczej typowe dla tych, co nic nie umiejąc samemu zrobić stwierdzili, że będą uczyć innych ;)
dokładnie
he, he, nie jesteś z branży
tak dokładnie jest, widać, że znasz temat
podałem fakty, nie troluj
To chyba w jakimś stosunkowo mało złożonym projekcie. Jak robiłem w niemieckiej firmie, która miała swoje rozwiązanie do autoryzacji między dużymi podmiotami to była tam masa mikroserwisow , które do siebie na*urwialy zapytaniami i rzeczywiście to było projektowane na poziomie team leada. Z tym że performance to nie był tak naprawdę temat, to był crud z jakąś springbootową nadubudową to procesowania prostych rzeczy za hajs podatnika RFN tak naprawdę.
Za to przy rozwiązaniu wielkoskalowym o dużej dostępności itd. gdzie skomplikowane moduły są od siebie zależne, z jakimiś replikacjami danych, regulacjami rządowymi i kij wie czym jeszcze to jak zaproponowałem zmianę implementacji synchronizacji miedzy dwoma klastrami to Solution Architect odpalił kalkulator AWSa i policzył że moja zmiana będzie kosztowała 20k euro rocznie i lepiej zróbmy to z jakimś fikolkiem który oszczędzi pieniądze. A to tylko drobna funkcjonalność.
na gowork każda firma ma negatywne oceny bo negatywa zawsze wystawia osoba zwalniania a jak ktoś sam odchodzi i było spoko to nic nie ocenia
pensje nie najwyższe w Krakowie ale na pewno powyżej średniej
To podobnie jak z tymi, co wyuczyli się perfekt obcych języków, a nie mają w nich nic mądrego do powiedzenia.
różnica taka że lingwista zarabia średnio 5k brutto a programista 15k brutto :), programowanie to nie tylko pisanie kodu a cały sposóļ rozumowania na wyższym poziomie abstrakcji jak rozwiązać dane problemy, ale fakt problemem jest to że to business wyznacza co trzeba oprogramować
Rafał startował u Filipiaka
Jocko nie jest z Marines tylko z Seals :-)