Siedzę nad kolumnami cyfr zapisanymi w notatniku pod kolejnymi dniami tygodnia i czuję się kiepsko. Liczę jeszcze raz, tli się nadzieja, że może gdzieś się pomyliłem. Ale wynik jest ten sam. Oznacza jedno: wydatki przekroczyły dochody. Myślę: jeśli tak dalej będziemy prowadzić domowe finanse, to zbankrutujemy jak General Motors.
Co roku robię test rodzinnych finansów. Wybieram miesiąc najdłuższy (31 dni) i statystycznie drogi pod względem żywności, czyli marzec. Od "pierwszego" skrupulatnie notuję wszystkie wydatki: od czekoladowego batonika za 1,50 zł z automatu w pracy, chrupiących porannych bułeczek po 35 gr sztuka, do najpoważniejszych zakupów w supermarkecie, gdzie zostawiam raz w tygodniu pokaźną sumkę. O tym, że w tym miesiącu robimy rachunki, oczywiście wie żona i kilkuletnia córka. One również zapisują, ile i na co wydają. Żona żartobliwie komentuje: "Czy ty wiesz, ile wydaje na siebie prawdziwa kobieta...", ale córka podchodzi do obowiązku bardzo poważnie. Pewnego poranka jest wyraźnie przestraszona, bo zapomniała wieczorem powiedzieć, że będąc z mamą w sklepie papierniczym, kupiła sobie ołówek z gumką za 1,50 zł. Dopisujemy do listy.
Po pierwszym tygodniu wydaje się, że wydatki są pod kontrolą, biorąc pod uwagę planowane miesięczne dochody. Ważne, aby robiąc taki bilans, nie okłamywać samych siebie, czyli jeśli chcemy iść do kina, to idziemy, jak dziecko chce w kawiarni gorącą czekoladę, to kupujemy, a nie tłumaczymy, że w przyszłym miesiącu może dostać dwie czekolady, bo w tym oszczędzamy. Z grubsza wszystkie wydatki są standardowe, ale trafiają się też zupełnie nieprzewidziane: choroba dziecka i wizyta w aptece kończy się wydaniem blisko 50 zł. Skrupulatnie notuję też wydatki na warszawskie parkomaty, tu 2 zł, tam 5 zł, i z pozornie niewielkich kwot robi się spora suma na koniec miesiąca. Marzec jest bolesny pod względem podatkowym, bo trzeba zapłacić gminie za grunt i wieczystą dzierżawę. Dobrze, że PIT czeka na kwiecień.
Drugi tydzień również skończyłby się optymistycznie, gdyby nie zaplanowana od lat inwestycja w karnisz, zasłony i firanę do salonu. Mógłbym przerzucić to na kwiecień, aby nie popsuć bilansu, ale trzymam się za słowo: nie oszukuję sam siebie. Na szczęście płacę w sklepie tylko 50-proc. zaliczkę. Ale i tak wiem, że przewalę budżet, dlatego zamiast beztrosko przyjąć kosztorys ze sklepu, targuję się jak na bazarze w Kairze. Ryzykuję samodzielne zamontowanie karnisza, bo firma życzy sobie po 48 zł brutto od "punktu montażowego" plus 50 zł za dojazd. Kilka godzin pracy i zostaje w kieszeni 200 zł. Kolejna oszczędność - samodzielnie upięcie firan i zasłon. Dalej rachunek jest za wysoki. Kiedy wydaje się, że już nie ma na czym urwać, sklep proponuje, że jeśli zapłacę gotówką, a nie kartą kredytową, to dostanę 3 proc. rabatu. Sklep i tak musiałby zapłacić tyle operatorowi kart, więc mu nie zależy na tym.
Nie można też cały czas siedzieć w domu. Wizyta z córką w kinie to 50 zł, weekendowy wypad do Krakowa, i to bez rodziny, to bilety PKP za 200 zł.
Kiedy 31 marca siadam z kalkulatorem, nie mam wątpliwości, że eksperyment był konieczny. Wyciągam wnioski. Po pierwsze, inwestycje były jednak za duże i w kolejnych miesiącach trzeba je ograniczyć do niezbędnego minimum. Tym bardziej że przyjdzie lato i trzeba będzie sfinansować wakacje. Koszty stałe są piekielnie trudne do ograniczenia, ale coś się uda uszczknąć. Z czynszem za mieszkanie nic nie zrobię, ale mogę ograniczyć wydatki na telefon. Na komórce mam duże pakiety bezpłatnych rozmów, których miesiąc w miesiąc nie wykorzystuję. Wprowadzamy zasadę, że korzystamy jak najrzadziej z telefonu stacjonarnego. Spróbuję też przejrzeć ofertę internetową mojego operatora, moja roczna umowa się kończy, a przecież konkurencja na tym rynku rośnie. Staramy się też jak najmniej kupować w małych sklepach, gdzie marże są najwyższe. Planowaliśmy spotkać się ze znajomymi w knajpie, ale urządziliśmy kolację w domu. Przecież lubimy gotować...
Wszystkie komentarze