Łódzka fundacja Gajusz powstała pewnej zimowej nocy 1998 roku na dziecięcym oddziale onkologicznym w szpitalu przy ul. Spornej w Łodzi. W 2020 roku mieli 900 podopiecznych. Pracuje dla niej 150 pracowników, 300 wolontariuszy. Jej budżet to ponad 11 mln zł.
Gajusz to imię trzeciego dziecka naszej prezes i założycielki fundacji - Tisy Żawrockiej-Kwiatkowskiej. Od jego choroby wszystko się zaczęło. 25 lat temu Gajusz się urodził zupełnie zdrowym dzieckiem. A po 8 miesiącach okazało się, że jest chory na nowotwór. Było tak źle, że lekarze zaczęli przygotowywać matkę na to, że synek umrze. Ale Tisa nie poddała się. Towarzyszyła dziecku w szpitalu, opiekowała się nim, a nawet powierzyła je Bogu. Obiecała, że jeśli maluch wyzdrowieje, to ona założy fundację, która zadba o to, żeby żadne chore dziecko nie umierało samotne. A skąd taki właśnie pomysł? Kiedy Tisa z Gajuszem byli w szpitalu, to w sali obok samotnie umierała dziewczynka z domu dziecka. Dwulatka, przy której nie było nikogo. Odeszła w czasie, gdy Tisa z synkiem dostali przepustkę do domu na święta Bożego Narodzenia. Kiedy dowiedziała się o śmierci małej, pomyślała, że na oddziale powinni być wolontariusze opiekujący się opuszczonymi dziećmi.
Gajusz, ku zaskoczeniu lekarzy, wyzdrowiał, a Tisa dotrzymała słowa. W lutym 1998 r. założyła fundację.
- Początkowo nasza działalność polegała na tym, że na oddziały onkologiczne szpitala wojewódzkiego w Łodzi przychodzili wolontariusze, którzy organizowali czas dzieciom. Wiadomo, że ich dzieciństwo mimo choroby wciąż trwa. Około 80 proc. spośród nich wyzdrowieje. Czas w szpitalu nie może być dla nich stracony. Dlatego organizujemy na onkologii zajęcia arteterapeutyczne, plastyczne, muzyczne. Mamy też przedszkole dla najmłodszych. Dbamy też o sferę emocjonalną. Zatrudniamy na 2 oddziałach 3 psychologów.
Ale gdy powstał wolontariat na onkologii, to się okazało, że potrzebne jest też hospicjum domowe. Bo są takie dzieci, które nie wyzdrowieją i nie ma sensu, żeby one przebywały w szpitalu, choć wciąż wymagają takiej profesjonalnej, medycznej opieki. Nasze hospicjum domowe pomaga nie tylko dzieciom onkologicznym. Pacjenci to przede wszystkim dzieci, które np. urodziły się z jakimiś wadami neurologicznymi czy wadami genetycznymi. Średnio w miesiącu mamy 40 takich pacjentów. W zeszłym roku było ich 57.
- Tak. W 2013 r. stworzyliśmy stacjonarne hospicjum dla dzieci. Powodów było wiele. Na przykład czasami jest tak, że rodzina nie ma warunków bytowych, czyli np. ma mieszkanie bez bieżącej wody. Więc wiadomo, że przy chorym dziecku będzie im bardzo trudno. A czasami sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana. Są dzieci chore, wobec których rodzice zrzekli się praw, czyli powierzyli nam całkowitą opiekę.
- W tej chwili to dwanaścioro z trzynaściorga podopiecznych. Rocznie mamy tu pod opieką 20-30 dzieci. Mieszkają w „Pałacu" - tak nazywamy hospicjum stacjonarne. Jest tam też możliwość bycia rodzica z dzieckiem. Oferujemy im wtedy oddzielny pokój z łazienką, z dostępem do kuchni. Zdarzają się też sytuacje, że przyjmujemy tymczasowo rodzinę do hospicjum stacjonarnego, żeby nauczyła się opieki nad chorym.
- Staramy się przygotować rodziców na najgorsze, na śmierć dziecka, które właśnie się urodziło lub, które dopiero się urodzi, na to, co się stanie. Chcemy przekazać maksymalnie dużo informacji, żeby wiedzieli, co ich czeka i jak my możemy pomóc. Na przykład socjalnie, w momencie kiedy rodzina jest w trudnej sytuacji finansowej. A nawet organizujemy sesje fotograficzne podczas porodów.
- Może to się wydawać dziwne. Taki tragiczny moment powitania, a jednocześnie pożegnania dziecka. Ale zdjęcie często jest jedyną pamiątką, jedynym łącznikiem z dzieckiem. Rodzice w trakcie takiego porodu są mocno zestresowani, często po kilku tygodniach mówią, że nic nie pamiętają z tego dnia. Robimy odciski małych stópek, małych rączek. Mamy też takie specjalne miniaturowe ubranka, bo bywa, że rodzą się bardzo maleńkie dzieci, wielkości dłoni. Ale przede wszystkim służymy poradą.
- Tuli Luli to Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny. Trafiają tu niemowlęta, którymi z bardzo ważnych przyczyn nie mogą zajmować się ich biologiczni rodzice. U nas czekają na nową rodzinę.
Zaczęliśmy się też interesować starszymi dziećmi wychowującymi się w pieczy zastępczej. Okazało się, że są dzieciaki, które były np. świadkami przestępstw. Jeden z naszych obecnych podopiecznych widział, jak mama wbija nóż w plecy siostrze. Pogotowie zabrało siostrę do szpitala, policja mamę do więzienia, jego przekazano pod opiekę do domu dziecka i nikt nie zapytał, co się stało. Nikt nie zaproponował rozmowy z psychologiem, więc chłopak stał się agresywny. Zaczęły się problemy wychowawcze. Istniało zagrożenie, że trafi do ośrodka socjoterapeutycznego. Dlatego otworzyliśmy Centrum Terapii i Pomocy Dziecku i Jego Rodzinie, a nazywamy je Cukinia. Cukinia wzięła się z filmu, który powstał na podstawie książki „Nazywam się Cukinia". To jest opowieść o chłopcu, który trafia do domu dziecka, bo jego mama zmarła, i próbuje sobie poradzić z tą nową rzeczywistością. W tym przypadku działamy jak poradnia psychologiczno-pedagogiczna. W zeszłym roku mieliśmy w Cukinii około 150 dzieci z pieczy zastępczej, a łącznie ponad 500 pacjentów.
Mamy też malutki dom dziecka dla siedmiorga podopiecznych. Mieszkają w nim dzieci, które nie odnalazłyby się w zwykłym domu dziecka. A ich problemy są zbyt wielkie, by mogły zamieszkać w rodzinie zastępczej. Mają specjalne potrzeby. To ofiary gwałtu, dzieci bite, maltretowane. Jedno z nich 18 razy zmieniało miejsce pobytu. Od rodziny zastępczej, do pogotowia opiekuńczego, do szpitala psychiatrycznego, dwie próby samobójcze.
- Jeżeli chodzi o budynki, to wspomogło nas miasto Łódź. Dostaliśmy budynek na główną siedzibę, ale do totalnego remontu. Czyli trzeba było pozyskać darczyńców, którzy sfinansowali ten remont. Natomiast Centrum Terapii Cukinia jest w samym centrum Łodzi, na Piotrkowskiej. Wynajmujemy go od miasta. Remont też był konieczny.
- W ubiegłym roku wydaliśmy ponad 11 mln zł. Mniej więcej połowa sfinansowana została ze środków publicznych, czyli z kontraktu z NFZ. Reszta to dotacje samorządowe, granty i to, co pozyskujemy od darczyńców - osób indywidualnych, firm czy z 1 proc. podatku.
Koszt prowadzenia hospicjum stacjonarnego to 2,2 mln. Z czego z NFZ dostaliśmy 1,6 mln zł. Natomiast koszty Tuli Luli to 1,9 mln, w tym dofinansowanie z budżetu Samorządu Województwa Łódzkiego: 1,3 mln zł. Zaś prowadzenie Centrum Terapii i Pomocy Dziecku i Jego Rodzinie Cukinia to niecały milion. Tu wspiera nas przy tym NFZ i urząd miasta, dając 415 i 215 tys. zł.
- Mamy w fundacji profesjonalny dział fundraisingu, czyli zbierania funduszy. Bez tego się dziś nie obejdzie. Oni organizują zbiórki na pomoc konkretnym dzieciom, np. na operację, sprzęt rehabilitacyjny. Na przykład jeden z naszych Tulisiów - tak mówimy o podopiecznych z Tuli Luli - potrzebował specjalistycznych okularów za 10 tys. zł. Organizują zbiórki internetowe. Często wspomagają nas osoby prywatne, na przykład robiąc zbiórki do puszki na swoich ślubach, na komuniach, chrzcinach. Do tego dostajemy pieniądze z 1 proc. W zeszłym roku to było ponad 2 mln zł.
Ale żeby tyle dało się zebrać, to potrzebna jest poważna, profesjonalna kampania. W tym roku prowadziliśmy kampanię „Dzieci-śmieci". To kontrowersyjne hasło, ale dzieci z Centrum Terapii Cukinia czasami czują się jak śmieci, niechciane, na marginesie społeczeństwa. Protestowaliśmy w ich imieniu, mówiąc, że skrzywdzone dzieci to nie śmieci.
- Mamy tzw. kluczowych darczyńców. Jest stałe grono firm wspierających, które np. co miesiąc czy co kwartał przekazują jakąś darowiznę. Ale mamy darczyńców jednorazowych, np. organizują rywalizację sportową w swojej firmie, zbierają kilometry, a później te kilometry zamieniają na pieniądze. Musimy co roku pozyskać od darczyńców co najmniej 6 czy 7 mln zł.
Co roku stawiamy sobie konkretny cel finansowy i go realizujemy. Do tego potrzebni są i ludzie, i narzędzia.
- Potrzebujemy specjalistycznego oprogramowania i komputerów. Czyli musimy też inwestować w rozwój organizacji. COVID pokazał nam, że bez technologii się nie da tego zrobić. Dlatego aplikujemy o różne granty na tzw. rozwój instytucjonalny, czyli właśnie na zakup sprzętu czy oprogramowania albo jakieś potrzebne nam usługi. Po prostu występujemy w otwartych konkursach na konkretne działanie. Udaje się lub nie.
- Nie da się określić tego precyzyjnie. Na przykład jest taki rządowy Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich, do którego już dwa lata z rzędu aplikowaliśmy. Efekt żaden.
- Wiemy, gdzie aplikować, żeby mieć szansę. Musimy racjonalnie dysponować czasem naszego działu zbierającego fundusze. Przecież każdy wniosek to wiele godzin pracy. Działamy tak naprawdę już jak firma, czyli sprawdzamy, co nam się opłaca, w co warto zainwestować swój czas, energię i poniekąd pieniądze.
- Wynagrodzenia są rynkowe, ale nie zarabiamy tyle, ile w korporacji. Ostatnio mieliśmy spory problem, bo nasze opiekunki w Tuli Luli miały za godzinę wypłacaną najniższą stawkę krajową. Na tyle starczała nam dotacja z województwa. Nikt nie chciał za taką kwotę pracować. Ludzie się zgłaszali, ale jak słyszeli, że za najniższą krajową, czyli mniej niż w Biedronce, to się nie decydowali.
- Wymyśliliśmy petycję i podjęliśmy rozmowy z samorządem. Opisaliśmy problem, by pokazać, że jeżeli wynagrodzenia się nie zwiększą, nie damy rady zapewnić niemowlętom odpowiedniej opieki. Ten kryzys został zażegnany. Jesteśmy dobrej myśli.
Ale w skali całej fundacji mamy co miesiąc pokrytych jedynie 50 proc. wydatków ze środków publicznych. Resztę trzeba pozyskać od darczyńców.
***
Jak co roku "Gazeta Wyborcza" i Toyota Motor Poland z okazji Dnia Dziecka wybierają organizację pomagającą potrzebującym dzieciom, której przekazana będzie specjalna darowizna za dochód z reklamy ukazującej się 1 czerwca. Tym razem tą ogólnopolską akcją mamy zamiar wesprzeć fundację Gajusz.
Wszystkie komentarze
obrzydliwość
wspieracie kanalie